Opublikowane 25 lipca 2008, godz. 19:43
Miałam niesamowite szczęście, a wraz ze mną moi znajomi, z którymi wybrałam się na Arany w zatoce Galway. Oczywiście chodziło jak zwykle o pogodę, gdyż Irlandia nie słynie z upałów, szczególnie zaś pod koniec maja. Dwa wspaniałe dni spędzone na wyspie Inis Mór obfitowały w piękne słońce i naprawdę wysokie temperatury.

Zamieszkaliśmy w uroczym domku, bardzo blisko brzegu, u znajomych, którzy przenieśli się na tę rajską wyspę z Galway. I naprawdę im się nie dziwię, gdyż od razu zakochałam się w tym miejscu. Nie licząc turystów, których w tym czasie nie było wcale tak wielu, panowała tu sielanka i spokój. Do tego niesamowite widoki, bardzo mili ludzie i miło spędzony czas na zwiedzaniu wyspy i imprezowaniu.

Pierwszego dnia postanowiliśmy pozwiedzać wyspę na rowerach, które można tu wypożyczyć na cały dzień. Wyspa nie jest może zbyt duża, ale jest tu sporo do zwiedzenia i podziwiania, dlatego trochę musieliśmy popedałować.

Największa z wysp Aran, na której mieszkaliśmy - czyli Inismore o powierzchni 3092 ha z około 800 mieszkańcami to miejsce, które spokojnie mogłabym nazwać prawdziwą Irlandią. Nie tylko dlatego, iż używa się tu wymarłego w innych rejonach Irlandzkiego, ale też dlatego, że takiej właśnie Irlandii szukałam i taką sobie wyobrażałam, zanim tu przyjechałam rok temu na wakacje.

Wycieczka rowerowa okazała się fantastyczna: wspaniałe widoki, błętkitne wody Oceanu, pola otoczone kamiennymi murkami, stare budowle, kościoły, maleńkie domki mieszkalne z ciężkich czasów i prawdziwy spokój. Po tej wycieczce aż chciało się usiąść na murku przed pubem, porozmawiać z Irlandczykami i napić schłodzonego piwa… (moim ulubionym napojem okazał się Cydr, który podaje się z lodem, o brzmiącej mi w uszach nazwie Bulmers - nie wszystkim on smakował, ale ja nie mogłam się od niego oderwać, niestety nie odnalazłam go jeszcze w Polsce)

Dzień zakończony spotkaniem przy grillu, kolejnego dnia rozpoczął się nieco krótszą wycieczką na klify, które niestety zasłonięte były mgłą. Piesza wycieczka zakończyła się leżeniem na plaży, pływaniem w zatoce i spaleniem sobie przez zdradliwe słońce różnych części ciała. Wykończeni wsiedliśmy na prom, którym przypłynęliśmy na wyspy i niestety musieliśmy opuścić to niesamowite miejsce. Wszystkim mieszkającym w Galway i okolicach, którzy jeszcze nie wybrali się na Arany, bardzo polecam to piękne miejsce. Wystarczy trochę pogody i jest tu prawie jak na Kanarach(no może przesadzam)… a może nawet lepiej. Pozdrawiam uczestników wycieczki i goszczących nas Asie i Przemka.
Opublikowane 16 lipca 2008, godz. 23:02

Kolejnym miejscem, które odwiedziłam w czasie jak mnie tu nie było, było urocze miasto Galway w zachodniej Irlandii. Był to mój już drugi raz w tym mieście i podobnie, jak w zeszłym roku, spędziłam tu dwa tygodnie. Dodam, że naprawdę fajne dwa tygodnie. Owe 14 dni spędziłam u moich znajomych, z którymi oczywiście nie sposób się nudzić. Zabawiali mnie jak zwykle zresztą, pokazując co się da i zabierając mnie na przeróżne imprezy. Muszę przyznać, że podobnie jak w Xanten, tak i w Galway nie sposób się nudzić.

Galway to piękne miasto, które swoją nazwę wzięło od rzeki, która przez nie przepływa. Co zatem można tu ciekawego zwiedzić? Mnóstwo zabytów w samym mieście i wokół niego. W tym roku udało mi się zobaczyć przepiękną, ale dość surową w wystroju katedrę i kilka miejsc wokół miasta.

W mieście jest naprawdę dużo możliwości. Zaczynając na zwiedzaniu, poprzez imprezy w klubach, wizyty w galeriach, uczestnictwo w różnego rodzaju festiwalach jakie się tu odbywają, czy kibicowanie lokalnym drużynom. Poza tym zakupy, spacery, odpoczynek na Eyre Square.

Co ja właściwie robiłam w Galway? Otóż pierwszy weekend jaki tam spędziłam przemienił się w mini urlop we wspaniałym miejscu - Aran Islands, ale o tym napiszę w innym poście, gdyż po prostu jestem zachwycona tym miejscem. Poza tym zwiedzałam miasto, dużo chodziłam, spacerowałam i robiłam zdjęcia.

Znajomi zabierali mnie na fantastyczne imprezy, które na szczęście jednak pamiętam. Poznałam mnóstwo nowych osób, w tym obcokrajowców z całego świata:Francuzi, Niemcy, Szwajacarzy, Irlandczycy (no oczywiście), Japończycy, Włosi, Kanadyjczycy, Australijczycy i niezastąpieni Polacy.

Poza tym trochę pracowałam, odpoczywałam, robiłam zakupy i przede wszystkim bardzo dobrze się bawiłam. Bo czego chcieć więcej od urlopu? Zaliczyłam zwiedzanie, jazdę na rowerze, pływanie w Zatoce i Oceanie, spotkania z przyjaciółmi, poznawanie nowych ludzi, zakupy, spacery, odpoczynek, imprezy, pracę, dobre posiłki i inne atrakcje, o których z pewnością nie zapomnę - bo moja druga wizyta w Galway, podobnie jak pierwsza, była po prostu fantastyczna. Polecam to miasto.
Opublikowane 3 lipca 2008, godz. 22:11
Minęło sporo czasu od ostatniego wpisu na temat filmów, a filmów jednak zbyt dużo nie obejrzałam. Miało to oczywiście związek z prawie miesięczną nieobecnością w domu. Do tego czasu udało się jednak kilka pozycji filmowych zobaczyć. Oto one:
NOC W MUZEUM - reż Shawn Levy (2006)

Noc w Muzem z Benem Stillerem w roli głównej to z pewnością kino familijne. Możesz usiąść z dziećmi na kanapie i wspólnie rozkoszować się dość oryginalną bajką. Można powiedzieć, że film ten posiada wszystko: akcję, humor (może nie za wysokich lotów, ale jednak), fajnych aktorów, bardzo dobre efekty specjalne i ciekawą fabułę. No cóż - niewątpliwie posiada to wszystko. Film zapamiętałam - więc taki jednak zły nie jest. Niestety dobijało mnie w tym filmie, jak zresztą w większości familijnych produkcji - moralizatorstwo i niestety - polski dubbing, który w tym filmie naprawdę kuleje. Moim skromnym zdaniem - dubbingować powinno się jednak tylko bajki animowane w stylu Shreka lub Madagaskaru, reszta - albo lektor albo dzieci muszą szybko nauczyć się czytać. Film nie powala na kolana, ale obejrzeć nikomu nie bronię.
CZARNA DALIA - reż. Brian De Palma (2006)

Czasem nie wystarczy zatrudnić do filmu Scarlett Johansson, Josha Hartnetta, Aarona Ekharta i Hilary Swank… czasem to jeszcze gorzej dla filmu, jeśli obraz powstaje pod okiem znakomitego reżysera, który ma do dyspozycji wspaniałych aktorów i nic z nimi nie robi. Gorzej - pozwala im nie grać, pozwala im tworzyć puste, papierowe, drewniane i pozbawione życia postaci. To nie Czarna Dalia zginęła, a postaci kreowane przez bardzo dobrych aktorów. Zresztą, czepiając się kolejnych szczegółów - film Czarna Dalia jest tak naprawdę o niczym. Na plus zdjęcia (zresztą operator nominowany do wielu nagród), podobnie stylizacja (jak oni wszyscy ładnie wyglądają), a co z resztą? Film miał nawiązywać do stylu Noir… i właściwie tylko miał nawiązywać… na obietnicach się skończyło.
LEJDIS - reż Tomasz Konecki (2008)

Skoro obejrzałam poprzedni film Tomasza Koneckiego - Testosteron, to wypadało obejrzeć jego kolejny - tym razem opowiadający o sile kobiet. I cóż mogę powiedzieć - mam mieszane uczucia względem tego filmu - bo niby mi się podobał, a niby Testosteron był lepszy, a niby dokładnie nie wiem. Rzadko chodzę na polskie filmy do kina, nie oglądam też zbyt wielu w domu, ale ten film miał jednak w sobie coś. Przede wszystkim barwne postaci kobiet i nieco mdłe mężczyzn. Szybkie dialogi, oryginalne zresztą jeśli chodzi o kobiety i dość dużo jednak testosteronu (w damskim wydaniu). Film byłby jednak bardziej zjadliwy, gdyby nie dość dziwne jak dla mnie zakończenie… Bardzo nierealistyczne i nie mające zbyt wiele wspólnego z całą resztą. No, ale nie można mieć wszystkiego.
DANNY ROSE Z BROADWAYU - reż Woody Allen ( 1984)

Miesiąc bez filmu Woody’ego Allena miesiącem no może nie do końca, ale straconym jest. Tym razem, zupełnie przypadkiem, padło na film Danny Rose z Broadwayu. Danny Rose, w tej roli oczywiście fantastyczny Woody, to nie mający szczęścia impresario, który niestety ma do dyspozycji niezbyt atrakcyjne gwiazdy do promowania. Ma jednak jednego atystę, któremu poświęca się niemalże całkowicie… I właściwie na tym zakończe, gdyż jest to kolejny film Woodego, który naprawdę warto zobaczyć. Film być może nie porywa, chociaż scenariusz był nominowany do Oscara i zdobył nagrodę Bafta i WGA, to jednak go naprawdę polecam. Jak zwykle świetne dialogi do tego spotkania z mafią, stare piosenki iwartka akcja. Woody w swej najlepszej formie.
SEKS W WIELKIM MIEŚCIE - Michael Patrick King (2008)

Wciąż seksowne, wciąż atrakcyjne, ale już nie samotne… cztery mieszkanki Nowego Yorku po czterech latach od zakończenia serialu znów dają o sobie znać. Tym razem są już nieco starsze, bardziej dojrzałe i pragną się ustatkować. Przynajmniej chęć taką wyraża główna bohaterka - Carrie Bradshaw. Ale czy na pewno tego chce? Nie wiem czy film został nakręcony dla fanów serialu (co nich się zdecydowanie zaliczam) czy dla pozostałej widowni, ale chociaż mi się spodobał, nie bardzo wiem po co właściwie go nakręcono. No dobrze… pieniądze - jedna sprawa. Moim zdaniem jednak błędem było zakończenie serialu, a tworzenie wersji kinowej nigdy nie przynosi fabule nic dobrego. W tym wypadku, owszem, dowiadujemy się co u bohaterek słychać, ale nie są już takie, jak je zapamiętałam. Nieco przygasły w moich oczach. No i przecież serial zakończył się dobrze, nie było niedokończonych wątków, wszystko zmierzało w dobrym kierunku i można było sobie spokojnie resztę dopowiedzieć. Poza tym, filmowa wersja pokazała praktycznie to samo, co zakończenie serialu… Miło, że ktoś przpomniał o tej kultowej serii, ale film można było sobie darować… Obejrzeć oczywiście można, bo film, jak i serial jest przyjemny dla oka.
MICHAEL CLAYTON - reż. Tony Gilroy (2007)

W sumie na początku ten film nawet mi się podobał, z czasem po prostu zaczął mnie nudzić. Nakręcony w stylu takich filmów jak np. 21 gramów czy American Beauty. W odróżnieniu jednak do tamtych obrazów, Michael Clayton jest po prostu nudny. No i ile można patrzeć na George’a Clooneya. Niestety, reżyser tego filmu nie poradził sobie z własnym scenariuszem. Lepiej wychodzi mu pisanie, np cała seria Bourne’a czy np. Adwokat Diabła. Jeśli zaś chodzi o tematykę filmu, to naprawdę wolę obejrzeć żywą Julię Roberts w Erin Brockovich. (Swoją drogą, czemu takie filmy nazywane są nazwiskami głównych bohaterów?
ELIZABETH - ZŁOTY WIEK - reż. Shekhar Kapur (2007)

Piękne kostiumy, wspaniałe plenery, dopracowane w najdrobniejszych szczegółach wnętrza, dalekie plany, rozmach i przepych - prawdziwy Złoty Wiek panowania królowej Elżbiety I. Film bardzo dobry, chociaż oczywiście nie uniknie porównać z doskonałą pierwszą częścią, która zdecydowanie była lepsza. Jednak cieszę się, że powstała kontynuacja, gdyż nie można zarzucić twórcom, że nie starali się pokazać życia królowej jak najlepiej. Przeczytałam biografię Elżbiety I i muszę przyznać, że była bardziej fascynującą kobietą, niż to zostało pokazane w filmie… chociaż kto wie jaka była naprawdę?
DUCHY GOI - reż. Milos Forman (2006)

Doskonałe aktorstwo, wspaniała scenografia i ciekawy temat - czyli jak zrobić dobry i wciągający film. Historia przemocy podczas Hiszpańskiej Inkwizycji, obłuda, fałsz, zakłamanie i hipokryzja - nic co ludzkie nie było im obce. Wspaniałe dwie role Natalie Portman, Stellan Skarsgard’a i Javier Borden’a… Być może film Duchy Goi nie zostanie w mej pamięci nazbyt długo, ale uważam, że można go spokojnie ( a może niespokojnie) obejrzeć. Polecam!
CO SIĘ ZDARZYŁO W LAS VEGAS - reż. Tom Vaughan (2008)

Uwaga - a teraz napiszę jak się skończył ten film - uwaga…. skończył się, no skończył się… masz jeszcze czas nie czytać tego, co tu napisałam - skończył się oczywiście jak to przystało na komedię romantyczną - dobrze. A czego się spodziewaliście? To nie melodramat, w którym bohaterowie giną, to po prostu kolejny film z tego cyklu… Miłość jest wszędzie, znajdziesz ją nawet po pijaku w kasynie. Cameron Diaz i mąż Demi Moore ( no dobra - Ashton “Entuzjazm” Kutcher) zagrali na wyrównanym poziomie i niczym nie zaskoczyli. W sumie po co mieli zaskakiwać widza, już samo zakończenie jest bardzo zaskakujące. Ciekawa tylko jestem, czy rzeczywiście można kogoś zmusić by wytrwał w małżeństwie?
300 - reż. Zack Snyder (2006)

Filmy na podstawie komiksów Franka Millera są zawsze niesamowite. Zachwycił mnie Sin City, a teraz 300 - historia Spartan, walczących z Persami. Film ma doskonały klimat, niesamowite, nierealistyczne zdjęcia, oryginalny sposób kręcenia scen, zabawne dialogi i świetnych aktorów - czyli wszystko co sprawia, że takie dzieło po prostu chce się oglądać… Polecam wszystkim tym, którzy go jeszcze nie widzieli… Naprawdę warto zobaczyć.
MIŁOSNA ZAGRYWKA - reż. Bobby Farrelly , Peter Farrelly (2005)

Bardzo chciałam zobaczyć ten film, gdyż został nakręcony na podstawie książki jednego z moich ulubionych pisarzy - Nicka Hornby’ego. Ale ludzie, no… książka Futbolowa Gorączka jest o piłce nożnej, o Arsenalu, o zupełnie innym typie kibica niż… i właśnie - amerykański film nie mógł, bo niby jak, być chociaż odrobinę podobny do filmu Był sobie chłopiec (również na podstawie książki Nicka Hornby’ego). Nie mógł - bo opowiada historię fana Baseballu… Naprawdę, nie mam nic do tej gry - ale po co kręcić film na podstawie czegokolwiek, skoro potem nie trzyma się oryginału ani nawet na malutką, maleńką odrobinkę. No dobra - ten film to typowa komedia romantyczna -a Futbolowa gorączka była o Piłce Nożnej w czystej postaci… Nie nie, to kompletnie nie ma sensu…
SWEENEY TODD - DEMONICZNY GOLIBRODA Z FLEET STREET - reż Tim Burton (2007)

Naprawdę bardzo lubię filmy Tima Burtona - mają swój klimat, różnią się znacznie od filmów innych twórców i są po prostu oryginalne. Sądziłam, że polubię Sweeney Todda - w końcu klimat jest, aktorzy dobrzy sa, piosenki musicalowe również, fabuła jakaś też się znalazła, reżyser i operator wykonali świetną robotę … no i właśnie - tak mi się wydawało… ale już na pewno nie polubię tego filmu. Dlaczego? Bo był nudny, przeciągany i nie uratował go nawet nieziemski klimat ani doskonali aktorzy… mniej więcej od środka obejrzałam to “dzieło” na podglądzie… Niestety, bardzo mi przykro - Gnijąca Panna Młoda wyszła znacznie, znacznie lepiej…
WANTED - ŚCIGANI - reż. Timur Bekmambetov (2008)

Ha ha ha. Film należy do gatunku: Akcja. Ha ha ha. No może troszeczkę. Reszta to niezgrabnie złożona komedia, a może raczej satyra na bractwa. Bo niby dlaczego od jakiegoś krosna (tak, dobrze napisałam) ma zależeć nasz los? Albo czy parafina rzeczywiście szybciej (w kilka godzin) leczy rany i złamania? I broni tego filmu tylko mój ulubiony aktor - James McAvoy, dla którego to właśnie poszłam na ten film. Ogólnie dość zabawny film - scenarzyści mieli naprawdę oryginalne pomysły. Mimo wszystko, naprawdę dobrze bawiłam się na tym filmie… Czy krosno wie, co jutro zjem na śniadanie?