Opublikowane 29 lipca 2008, godz. 22:46
Sokołowsko, zwane Śląskim Davos, piękniejszą miejscowością z pewnością by było, gdyby nie pewne zaniedbania i likwidowanie uzdrowisk. A piękne to miejsce, otoczone górami, z powietrzem niespotykanym nigdzie, które leczy choroby gruźlicze. Do tego mnóstwo zabytków, przepiękne widoki i stare ruiny.
(fot. na tle pięknych kwiatów przy bardzo stromym podejściu)
Sokołowsko na szczęście powoli zaczyna się odradzać. Mam nadzieję, że już wkrótce odzyska dawny blask i znów będzie cieszyć oko, dając pracę mieszkańcom i napędzając turystów. A jest tu co robić, jeśli oczywiście ma się ochotę dużo chodzić, spacerować i podziwiać.
(fot. widoki w Górach Suchych są niesamowite)
W Sokołowsku można oddychać pełną piersią, można też zwiedzić kościół i cerkiew, podziwiać budynki sanatoryjne i przede wszystkim pochodzić po utworzonym w 1998 roku Parku Krajobrazowym Sudety Wałbrzyskie.
Ponieważ w poprzedniej wycieczce po Sokołowsku i okolicach celem był Stożek, tym razem wybraliśmy się na takie szczyty jak Włostowa (903 m npm), Kostrzyna (906 m npm) i Suchawa (928 m npm) - na którą jak się okazało jednak nie weszliśmy, mijając ruiny Zamku Radosno (776 m npm) i wracając powoli (a może szybciej, bo zapowiadali na ten dzień deszcz) do Sokołowska. Tam chwila spaceru i powrót do domu. Podczas wycieczki nakręciłam nieco materiału, który być może kiedyś udostępnie, na razie jednak pozostanę przy zdjęciach. Muszę przyznać, że okolice Wałbrzycha są jedynymi z piękniejszych w Polsce… a ten kto nie widział, może nie tyle co żałuje, ale czym prędzej przyjeżdza i odwiedzi to niezwykłe miejsce. Zapraszam do Sokołowska i na trasy turystyczne po górach Suchych - jest co podziwiać.
Opublikowane 27 lipca 2008, godz. 21:53
Ze słonecznej Irlandii wybrałam się samolotem do Londynu. Tam na lotnisku, bardzo strzeżonym zresztą, spotkałam się z chłopakiem i bratem, którzy przylecieli z Wrocławia i razem wyruszyliśmy na podbój Londynu. Zatrzymaliśmy się u dawno nie widzianego kuzyna i jego rodziny. Po zremisowanym meczu Polska - Austria, mieliśmy ze znajomymi bardziej niż mecz udaną imprezę. Kolejne trzy dni, to wieczorne imprezy i zwiedzanie Londynu.
Pierwszego dnia nie byłam za bardzo zachwycona miastem. No może oprócz Metra, które w Polsce przydałoby się najbardziej, szczególnie zamiast Polskiej Kolei. Dzięki szybkości przemieszczania się metrem i jednodniowemu biletowi, mogliśmy naprawdę sporo pozwiedzać… i tak też się stało.
Cóż zatem widzieliśmy podczas owych kilku dni. Można powiedzieć, że tzw. “must see” i kilka mniej istotnych miejsc. Najbardziej zapadły mi w pamięć takie oto miejsca:
- Oxford Street - gdzie nic sobie nie kupiłam, ale jakoś nic nie wpadło mi w oko
- Hyde Park - po którym nieco pochodziliśmy
- Muzeum Historii Naturalnej - zapewne więcej bym wiedziała, gdyby i u nas takie muzea powstawały
- Muzeum Nauki - ciekawe eksponaty, jednak mogło być nieco lepiej
- London Eye - droga, półgodzinna przejażdżka, ale uważam, że warto było, bo widoki piękne
- Canary Wharf - to miejsce zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Uwielbiam taką nowoczesność
- Wystawa Samochodów - prawie siedziałam w Aston Martinie, niestety prawie. Pozostał mi Bentley i Porsche itp.
- Muzeum Shakespeare’a - byłam w środku i jakoś nie zauważyłam niestety wejścia, poza tym w sklepiku z pamiątkami nic nie kupiłam
- Pałac Buckingham - no cóż, nie zwiedziliśmy, fotki jedynie z zewnątrz, ale i tak uważam, że jak na Pałac, jest nieco za mały… może następnym razem się uda…
- Tower Bridge - piękny most, ale chyba każdy go kojarzy
- Tamiza - chcąc nie chcąc - jednak się ją widziało
- Parlament - akurat w tym czasie Londyn odwiedził amerykański prezydent George Bush
- Dzielnica Notting Hill - naprawdę piękne miejsce… zajęło drugie miejsce po Canary Wharf
- Camden Town - no cóż, nie w moim stylu
- Sushi Bar - pychota, nie ma to jak dobre Sushi w Londynie
- Bar - Zjedz ile chcesz za 7 funtów - kuszące i nawet smaczne
- Most Milenijny - nowoczesny i przyjazny dla turystów
- Trafalgar Square - akurat trafiliśmy na imprezę typu: kultura krajów azjatyckich, która przesłoniła nam cały plac
- Harrods - podniecanie się drogimi markami jakoś nie jest w moim guście, ale zwiedziłam… nuda, chociaż budynek niczego sobie
- Big Ben - obfotografowany
- Piccadilly Circus - nocą…
Trochę zobaczyliśmy jak na tak krótki okres czasu, sporo zostało do zobaczenia i zwiedzenia, ale myślę, że to nie ostatni mój wyjazd do Londynu, tak więc na pewno jeszcze pozwiedzam zaległe zabytki, muzea, dzielnice i niezwykłe miejsca Londynu.
Opublikowane 25 lipca 2008, godz. 19:43
Miałam niesamowite szczęście, a wraz ze mną moi znajomi, z którymi wybrałam się na Arany w zatoce Galway. Oczywiście chodziło jak zwykle o pogodę, gdyż Irlandia nie słynie z upałów, szczególnie zaś pod koniec maja. Dwa wspaniałe dni spędzone na wyspie Inis Mór obfitowały w piękne słońce i naprawdę wysokie temperatury.
Zamieszkaliśmy w uroczym domku, bardzo blisko brzegu, u znajomych, którzy przenieśli się na tę rajską wyspę z Galway. I naprawdę im się nie dziwię, gdyż od razu zakochałam się w tym miejscu. Nie licząc turystów, których w tym czasie nie było wcale tak wielu, panowała tu sielanka i spokój. Do tego niesamowite widoki, bardzo mili ludzie i miło spędzony czas na zwiedzaniu wyspy i imprezowaniu.
Pierwszego dnia postanowiliśmy pozwiedzać wyspę na rowerach, które można tu wypożyczyć na cały dzień. Wyspa nie jest może zbyt duża, ale jest tu sporo do zwiedzenia i podziwiania, dlatego trochę musieliśmy popedałować.
Największa z wysp Aran, na której mieszkaliśmy - czyli Inismore o powierzchni 3092 ha z około 800 mieszkańcami to miejsce, które spokojnie mogłabym nazwać prawdziwą Irlandią. Nie tylko dlatego, iż używa się tu wymarłego w innych rejonach Irlandzkiego, ale też dlatego, że takiej właśnie Irlandii szukałam i taką sobie wyobrażałam, zanim tu przyjechałam rok temu na wakacje.
Wycieczka rowerowa okazała się fantastyczna: wspaniałe widoki, błętkitne wody Oceanu, pola otoczone kamiennymi murkami, stare budowle, kościoły, maleńkie domki mieszkalne z ciężkich czasów i prawdziwy spokój. Po tej wycieczce aż chciało się usiąść na murku przed pubem, porozmawiać z Irlandczykami i napić schłodzonego piwa… (moim ulubionym napojem okazał się Cydr, który podaje się z lodem, o brzmiącej mi w uszach nazwie Bulmers - nie wszystkim on smakował, ale ja nie mogłam się od niego oderwać, niestety nie odnalazłam go jeszcze w Polsce)
Dzień zakończony spotkaniem przy grillu, kolejnego dnia rozpoczął się nieco krótszą wycieczką na klify, które niestety zasłonięte były mgłą. Piesza wycieczka zakończyła się leżeniem na plaży, pływaniem w zatoce i spaleniem sobie przez zdradliwe słońce różnych części ciała. Wykończeni wsiedliśmy na prom, którym przypłynęliśmy na wyspy i niestety musieliśmy opuścić to niesamowite miejsce. Wszystkim mieszkającym w Galway i okolicach, którzy jeszcze nie wybrali się na Arany, bardzo polecam to piękne miejsce. Wystarczy trochę pogody i jest tu prawie jak na Kanarach(no może przesadzam)… a może nawet lepiej. Pozdrawiam uczestników wycieczki i goszczących nas Asie i Przemka.